No to obiecałem sobie, że w piątek się zbetonię. Niestety udało się jedynie osiągnąć pewien poziom rauszu (a może i stety w świetle późniejszych wydarzeń
). Już na schodach do domu uświadomiłem sobie, że przecież jest piątek. Trzynastego. A mię się nic nie stało. Hossana na wysokościach i radujmy się
Kiedy wlazłem do chałupy, żonka właśnie strawę gotowiła a ja zaoferowałem pomoc. Bez pardonu chwyciłem liść sałaty i niczym nindża, chciałem ciąg go w locie szerokim, wybornie wyostrzonym kuchennym nożem. Niestety, kurwa mać, spudłowałem, a ostrze szerokiego noża kuchennego (wybornie naostrzonego przeze mnie dwa dni wcześniej) zatrzymało się dopiero na kości lewego palca wskazującego, wydając przy tym głuchy odgłos rzeźniczego pniaczka
Cięcie było precyzyjne i pod kątem niejakim - w rezultacie, właściwie prawie odkroiłem sobie kawał palucha. Juha zalała kuchnię, dziecię się rozpłakało, żona spanikowała, a ja pomyślałem: Tak! Piątek trzynastego! Kiedy Kasia szukała numerów telefonów różnorakich, izb przyjęć i diabeł wie czego jeszcze, ja twardo (na rauszu byłem, nie?
) udałem się do łazienki i obwiązałem palucha ogromną ilością srajtaśmy, twierdząc że wszystko musi się z powrotem posklejać - mięsko do mięska i będzie dobrze. Na jakieś banialuki o szyciu zareagowałem dosyć opryskliwie, ale dałem się namówić na zmianę przekrwionej srajtaśmy na gazę i kilka kilometrów bandaża. Po czym walnąłem drina na lepszy sen i krążenie i poszedłem w kimę
Krwawić na poważnie przestałem dopiero wczoraj wieczorem, ale absmak własnego kretynizmu pozostał. Ot i cała historia w skrócie
Są też efekty, że tam powiem, długoterminowe - żona ma mnie od piątku za debila, a dziecko się mnie boi