Zrobić to legalnie, czyli zapłacić dużą kasę i utknąć w
gąszczu biurokratycznych przepisów, czy też może zgodnie z zasadą
„na przypale albo wcale”, olać zasady i iść na żywioł?
Zazwyczaj, bojąc się konsekwencji, filmowcy decydują się na
pierwszy sposób, co jednak wcale nie oznacza, że czasem delikatne
minięcie się z prawem nie jest w kinie „dobrze widziane”. Przed
wami kilka produkcji, przy których tworzeniu robiono rzeczy,
delikatnie mówiąc, niedozwolone.
Ten film ma status
młodzieżowego manifestu brytyjskiej epoki wielkich fikołków klubowych napędzanych potężnymi porcjami MDMA – znanej i przez wielu
bardzo lubianej substancji emaptogennej wykazującej również
delikatne działanie halucynogenne i euforyczne. Jako że pamiętna
produkcja Justina Kerrigana w dużej mierze skupiała się właśnie
na imprezach skupiających miłośników tej używki, debiutującemu
reżyserowi zależało na tym, aby aktorzy grający główne role
mieli jakieś doświadczenie w przyjmowaniu tabletek ecstasy.
Jeden z
artystów, Danny Dyer, zasłynął znakomitym, bardzo trafnym,
monologiem opisującym różne stany naćpania tym narkotykiem –
zaczynając od euforycznego początku podróży, poprzez filozoficzne
przemyślenia, skończywszy na serotoninowym,
depresyjnym zjeździe
pod koniec tripu.https://www.youtube.com/watch?v=8_BFMEQOH2Q
Dyer, starając się
o tę rolę, otwarcie przyznał, że MDMA nie jest mu obce, a wręcz
jest tej substancji wielkim entuzjastą. Jak się pewnie domyślacie,
wiele ze scen, w których widzieliśmy tę postać będącą w stanie
narkotycznego upojenia, nakręcono z udziałem totalnie naćpanego
artysty. Po latach Danny przyznał:
„To było sześć tygodni
rozpusty. Dziwnie mi się to teraz ogląda: Tak, to ja – totalnie
napruty na ekranie!”.
Kojarzycie
zamieszanie wokół niesławnego, włoskiego dziełka pt. „Holokaust
kanibali”, gdzie filmowcy, na potrzeby swojej wizji artystycznej, w
sposób co najmniej okrutny zabili kilka egzotycznych zwierzaków?
Jeszcze dalej zagalopowali się twórcy hollywoodzkiego filmu „Wrota
niebios”. Był to nakręcony w 1980 roku, całkiem nieźle
obsadzony (główne skrzypce zagrali tu Christopher Walken, Kris
Kristofferson i John Hurt) historyczny western opowiadający o
bogatych hodowcach bydła, którzy chwytają się najpodlejszych
sposobów, aby powstrzymać niekontrolowany napływ europejskich
przybyszów na amerykańskie ziemie.
Krótko po premierze
„Wrót niebios” na jaw wyszły karygodne praktyki, jakich
dopuszczano się wobec zwierząt na planie. Dość tu wspomnieć, że
spuszczanie krwi z okaleczonych wołów, aby za jej pomocą
ucharakteryzować aktorów,
to najlżejsze z przewinień filmowców.
Sporo koni zostało poważnie ranionych na potrzeby jednej ze
scen, a jedno ze stworzeń zostało nawet wysadzone w powietrze przy
użyciu dynamitu – ujęcie to potem trafiło do gotowej wersji
filmu. Były też kogucie walki, dekapitacja drobiu czy wypruwanie bydłu
wnętrzności...
Kontrowersje wokół
premiery były tak duże, a obrońcy praw zwierząt tak donośnie
protestowali przed kinami, że w kolejnych latach, gdy zachodziło
podejrzenie o złym traktowaniu naszych braci mniejszych na planie
innych produkcji, zaczęto umieszczać w napisach końcowych wyraźną
informację:
„Żadne zwierzę nie ucierpiało podczas kręcenia
tego filmu”. Jeśli zaś chodzi o „Wrota niebios”, to obraz ten zarobił nieco ponad 3 miliony dolarów przy budżecie, który wynosił 44 miliony dolarów. Tymczasem krytycy nie szczędzili jadu w
swoich recenzjach, a na głowy twórców posypało się
aż 5 nominacji do Złotych Malin (w tym jedna zdobyta!). Trudno jest więc mówić o jakimkolwiek sukcesie. Tu nawet Oscar za najlepszą
scenografię nie pomógł…
Podobno George
Miller wpadł na pomysł nakręcenia „Mad Maxa” po tym, jak
pracując na ostrym dyżurze, jako młody i jeszcze nie do końca opierzony doktor, miał styczność ze zwłokami ofiar wypadków samochodowych. Tak zresztą mówił sam zainteresowany.
Produkcja ta zasilana była budżetem o zawrotnej kwocie 200 tysięcy
dolców, wobec czego kręcona była w najtańszy możliwy sposób.
Reżyser posunął się nawet do tego, że zapłacił parę groszy
członkom gangu motocyklowego Hell’s Angels,
aby uwiecznić
wizerunki zakapiorów na filmie.Tymczasem dyrektor artystyczny Jon
Dowding regularnie okradał lokalny sklep, aby przynieść na plan
potrzebne rekwizyty, które potem wykorzystywano w różnych
ujęciach. No i jeszcze trzeba było zamykać drogi, aby móc
nakręcić sceny pościgów i efektownych wypadków. Oczywiście nikt
na to nie miał kasy, więc filmowcy blokowali ulice nielegalnie.
Podobno lokalni, australijscy policjanci kręcili się na planie, ale
raczej nie utrudniali ekipie pracy. Kupa szczęścia oraz nieprawdopodobny
upór Millera, który mając do dyspozycji iście „kieszonkowy” budżet, doprowadził
swój projekt do końca, zaowocowały niespodziewanym sukcesem. „Mad
Max” – dzieło, które na wielu etapach produkcji mogło zostać
pogrzebane przez stróżów prawa – zarobił 100 milionów dolarów,
stał się trampoliną do sławy dla Mela Gibsona i przez wiele lat
piastował zaszczytny tytuł „najbardziej dochodowego filmu wszech
czasów”!
Bram Stoker –
irlandzki pisarz – wydał sporo książek, w tym i takich
przeznaczonych dla najmłodszych czytelników, jednak to gotycka
opowieść o wampirze Drakuli najbardziej odznaczyła się na kartach
historii. Po śmierci autora tego dzieła schedę po nim
odziedziczyła jego żona Florence, która przez lata całkiem dobrze
utrzymywała się jedynie ze sprzedaży literackiego dorobku swego
zmarłego małżonka. Jako jedyna właścicielka praw do „Drakuli”
miała przed sobą świetlaną przyszłość – oto bowiem
nadchodziły czasy kina i już wkrótce miały się posypać kuszące
oferty przeniesienia historii słynnego krwiopijcy na duży ekran. Dziesięć
lat po odejściu męża pani Florence dostała
propozycję sprzedaży praw
autorskich do książki. Zainteresowana nimi była ekipa niemieckich filmowców. Stoker jednak
odrzuciła ofertę. Producent Albin Grau nie zamierzał jednak
odpuścić i mimo sprzeciwu kobiety, spełnił swoje marzenie i nakręcił „Nosferatu – symfonię grozy”.
Na wszelki jednak wypadek
wprowadził do scenariusza kilka drobnych zmian – na przykład
bohatera nazwał hrabią Orlokiem i nadał mu nieco mniej przyjemnej
(w porównaniu z wizerunkiem Drakuli zaprezentowanym chociażby przez
Belę Lugosiego) aparycji. W dalszym jednak ciągu obie historie były
na tyle do siebie podobne, że pani Florence rozpoczęła z Niemcami
prawną batalię, domagając się 5000 dolarów odszkodowania i
pełnych praw do nakręconego przez nich filmu. Ostatecznie, zmuszona
coraz bardziej uszczuplającym się budżetem pakowanym w kolejne
postępowania sądowe, wdowa po pisarzu
wywalczyła nakaz spalenia
wszystkich nośników z filmem. Mało brakowało, a pani Stoker
zabiłaby Nosferatu. I to wcale nie osinowym kołkiem ani unurzanym
w czosnkowym sosie krucyfiksem. Jakimś cudem udało się ocalić
parę filmowych szpul i tylko dzięki temu arcydzieło kina grozy
dotrwało do dzisiejszych czasów. Natomiast pani Florence nie
wnikała za bardzo w dalsze losy niemieckiego plagiatu, bo parę lat
po głośnej sprawie pławiła się w bogactwie po tym, jak sprzedała
prawa do powieści swego męża wytwórni Universal.
Nie jest żadną
tajemnicą, że wytwórnia Walta Disneya z wielkim pietyzmem dba o
dobre imię marki i już nie raz udowodniła, jak zaciekle
potrafi walczyć o swoje prawa. Dziwi więc trochę krok, który
zrobił amerykański reżyser Randy Moore, decydując się nakręcić
sporą część swojego mocno „zrytego” psychodelicznego dziełka całkiem nielegalnie w Disneylandzie.
Filmowcy stosowali
iście partyzanckie metody – musieli na przykład śledzić
prognozy pogody, aby mieć pewność, że w danym miejscu o danej
porze będzie wystarczająco dużo naturalnego światła, bo przecież
wspomagając się studyjnym sprzętem, zwróciliby uwagę ochrony.
Ponadto cała ekipa
wykupiła specjalne karnety sezonowe do parku,
dzięki czemu mogli tam przebywać przez wiele dni, nie wzbudzając
niczyich podejrzeń. Korzystali też ze specjalnie zatrudnionych
zwiadowców, którzy dbali o to, aby cała ta maskarada nie wyszła
na jaw. Na wszelki jednak wypadek ekipa wchodziła na plan w
oddzielnych grupkach. Jeden tylko raz ochrona zainteresowała się
swoimi „stałymi gośćmi” i uznała ich za paparazzich
nękających odwiedzających Disneyland celebrytów. Udało się
jednak wówczas opanować sytuację.
Najbardziej
zakasująca jest reakcja włodarzy Disneya na premierę „Escape
from Tomorrow”. Chociaż można by się spodziewać pozwów i
domagania się potężnego zadośćuczynienia za moralne straty,
właściciele słynnej marki… nie zrobili absolutnie żadnego
kroku, aby ukarać swawolnych filmowców, którzy właśnie zbierali
pochwały na międzynarodowych festiwalach kina niezależnego. Czemu
tak się stało? Ano temu, że lada moment miała mieć miejsce
premiera „Saving Mr. Banks”
z Tomem Hanksem w roli Walta Disneya.
Zbyt dużo niezdrowego szumu wokół małej, nakręconej „z
przyczajki” produkcji mogłoby źle wpłynąć na odbiór laurki,
którą wytwórnia wystawiła swojemu założycielowi. A była to
laurka dość droga, warto nadmienić – wyłożono na nią
okrąglutkie 35 milionów dolarów, czyli 54 razy tyle, ile wynosił
budżet „Escape from Tomorrow”!
A tu poczytacie o
kilku innych filmach, których twórcy złamali prawo.Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą