I pewnie jeszcze będzie trwał przez długi czas! Zwłaszcza że na tym koncercie miało mnie nie być. Ale wszystko potoczyło się inaczej. I wszystko dzięki Joe Monsterowi! A opis przygody i samego koncertu poniżej. I będę opisywał wrażenia człowieka, który jest fanem zespołu od 7 klasy podstawówki. A był to rok 1987...
24 lipca 2019. To dzień, w którym publikuję
ten artykuł o koncercie Bon Jovi. Tego samego dnia na Cześka odzywa się jeden z bojowników. Poprosił, bym skontaktował się mailowo z pewną osobą. Prośbę spełniłem. Człowiek ów powiedział, że zrobi wszystko, bym poczuł szum w uszach. I słowa dotrzymał. Nie wiem jakim cudem poruszył niebo ziemię i do piekła przy okazji pewnie też polazł. Bilety zdobył. I powiedział,
że mogę iść na Metallikę. I powiem szczerze, że to było jak spełnienie marzeń. Zaczęło się odliczanie dni i godzin do 21 sierpnia 2019. Zatem wsiadamy w auto i w drogę.
Jest 15:00. Nawigacja w telefonie obliczyła, że dotrzemy o
17:11. Nie jest źle - zdążymy na wszystko. Nie pozostaje nic innego, jak ruszyć i cieszyć się z występów na Narodowym. Co do samej drogi - pokonanie pierwszych 100 kilometrów zajęło nam
55 minut jazdy (dwupasmowa ekspresówka). Ostatnie 11 kilometrów to genialny czas prawie
dwie godziny jazdy. No ale wiadomo. Warszawa i centrum w szczycie ruchu. Nie mogło być inaczej. Jedziemy stolicą i widzimy masę ludzi w koszulkach Metalliki. Żartuję do żony:
- Jakiś zlot tam mają czy co, że tyle ich w tych koszulkach idzie?
Żona w końcu się uśmiecha pierwszy raz, odkąd wjechaliśmy w korek gigant. Mijamy most Poniatowskiego i od szczęścia dzieli nas kilometr i 10 minut według telefonu. W końcu dojechaliśmy przed Narodowy, tylko ociupinkę spóźnieni na
Bokassę. Z 17:11 zrobiła się 17:50. Tam
byłem umówiony z osobą, która przekaże mi bilety. Do końca niepewność, czy się zjawi, czy nie wystawi nas do wiatru, bo niby człowiek wszystko wie, niby jest zapewniany, że jest OK, ale jakaś niepewność jest. Wątpliwości zostały rozwiane, czego dowodem jest poniższe zdjęcie:
Bilety przekazane,
chwilkę porozmawialiśmy, zbiliśmy piątki i otrzymaliśmy kopertę z napisem:
Jacek, jak najwięcej "Szumu w uszach".
Zatem nie pozostało nam nic innego, jak udać się na stadion i oddać się przeżyciom. Znana nam droga, winda, poziom zero i jedziemy.
Bokassa gra w najlepsze. Taki metalowy punk-rock. Wiadomo, że
nagłośnienie ustawione jest na 40% tego, co potrafi. Taka rola supportów.
Publiczności jest niewiele, ale i otwarcie bram było niewiele wcześniej, więc ludzie dopiero napływają. Na występie można rozmawiać swobodnie. Po Bokassie udałem się na
standardowego hot doga. Okazało się, że w sektorze D17 sypią o wiele więcej cebulki niż w C02. A w ogóle to taki tip. Zobaczcie, gdzie jest więcej cebulki na podłodze i tam kupujcie. Tylko
trzeba zdążyć przed paniami, które zamiatają, bo one działają błyskawicznie. Naprawdę
szacunek ogromny i dla pań sprzątaczek, i dla całej ekipy obsługującej stadion. Wykonujecie ludzie mega robotę. Doceniam i szanuję. Niby niewidoczni, ale strasznie pomocni.
Respect! Piszę o tym, bo są to bardzo niedoceniani ludzie. A gdyby nie oni, taka impreza zwyczajnie by się nie miała prawa odbyć.
Zaczął grać
Ghost. Jak określić ich muzykę? Metal z domieszkami gotyku. Ale nie jak
Paradise Lost. Bardziej jak
Sepultura z czasów
Arise zmieszana z
Megadeth i
Nightwish, polana sosem z
Paradise Lost. Widać, że Metallika ich lubi, bo
brzmią głośniej. O rozmowie nie ma już mowy. Na scenie
naliczyłem ich siedmiu. No i tu po raz pierwszy na tym koncercie pojawiła się pirotechnika. A także całkiem fajna gra świateł. Chłopaki dali godzinny koncert i
brzmieli naprawdę nieźle. Warto się zapoznać z twórczością tej kapeli. Po ich koncercie zapytałem bardzo miłą panią stewardkę (tak się to pisze?), czy nie zrobi nam zdjęcia. Zrobiła i mamy pamiątkę.
No i pozostało oczekiwanie na gwiazdę, czyli Metallikę. Zatem czekaliśmy. Na telebimach napis Metallica, nadeszła 20:15, a napis nie znika. O 20:30 nadal nic. Jednak wejściem napływały tłumy ludzi, więc podejrzewam, że zespół poczekał na swoich fanów. Szacunek. Na trybunach robimy meksykańską falę, ci z płyty biją nam brawo. Umilamy sobie czas.
W końcu znikł napis, zgasły światła, o 20:40 poleciał motyw
Ennio Morricone "Ectasy of Gold", potem intro z taśmy z Hardwired...To Self-Destruct, potem uderzenie w werbel, no i się zaczęło. Zagrali
Hardwired i już wiedziałem, że będzie dobrze. Głośność poszła na poziomy, w których nie słyszało się własnych myśli. I bardzo dobrze. I jak się okazało, Metallica
WYŚMIENICIE poradziła sobie z akustyką Narodowego. Głośniki na scenie, w połowie drogi pomiędzy sceną a trybunami z tyłu i kilkanaście zawieszonych nad trybunami wokół stadionu zrobiło piekielną robotę. Wiadomo, że do ideału jaki osiąga się w plenerach było daleko, ale jak na warunki i akustykę Narodowego było super. No i otwarty dach też swoje zrobił (był to prawdopodobnie wymóg zespołu). Nie było echa, nie było pogłosu, dźwięk mógł rządzić. Po rozgrzewkowym Hardwired nastąpił kolejny żelazny punkt o nazwie
The Memory Remains. I tu już zaczyna śpiewać publiczność. Nie tylko refren, ale także i to, co śpiewała
Marianne Faithfull. Stadion śpiewał, ludzie się rozgrzali, po czym następują dwa kawałki, które zespół wybiera na każdy koncert. Pierwszy z płyt do Master of Puppets włącznie, drugi od ...And Justice For All. W Polsce zagrali
The Four Horsemen i
Harvester of Sorrow. Lubię, choć bardziej bym się ucieszył z
Whiplash i dawno niegranego
The Outlaw Torn. Tym bardziej że nie było ani jednego kawałka z Load. Ale tak naprawdę na koncertach słychać, jak powinny brzmieć kawałki z
...And Justice For All, gdyby na płycie nie ściszyli tak Newsteda. Nieważne, show musi trwać, więc nastąpiły kolejne żelazne punkty programu.
The Unforgiven położył mnie totalnie. Ależ on wybrzmiał... A potem powrót do najnowszej płyty i zespół zagrał
Now That We're Dead oraz
Moth Into Flame. Na ten drugi czekałem z niecierpliwością, bo na nim zespół robi niezły fireshow.
Niestety kroczący ogień przed Larsem ze względów bezpieczeństwa został wygaszony, a to, co płonie nad sceną, teraz zapłonęło za sceną. Niemniej
jak zapłonęło, to robiło się gorąco. A siedziałem na przeciwległej trybunie i to czułem. Myślę, że
Moth Into Flame ma szanse wejść do żelaznego repertuaru kapeli. Jest świetne, ma potencjał i koniec dyskusji. Następnie przyszedł czas na powrót do czarnego albumu (nie ostatni tego wieczoru). Stadionem zaczęło rządzić
Sad but True. Przed nim techniczny podał Jamesowi gitarę, ten stwierdził,
że zmienia gitarę, bo ma sporo gitar. Ma potężną moc ten kawałek. A to potężne "I'm you" na końcu śpiewane przez Hetfielda przyprawia mnie o ciary na plecach. Końcówka to
totalne rozstrojenie gitary, sprzężenia i ogólny muzyczny chaos. Po tym kawałku bardzo liczyłem na
Halo on fire. Grali go na paru koncertach i można tam sobie pośpiewać na refrenie. Techniczny znów przynosi Jamesowi gitarę, a ten mówi:
- Nowa gitara, mam spo... a nie, to już wiecie.
Niestety, wybrali
The Day That Never Comes. A po tym kawałku zespół zawsze szykuje niespodziankę dla fanów. James zapowiedział bardzo specjalny moment, na scenie zostali
Robert i Kirk, więc już wiadomo -
doodle. Co zaśpiewają? Robert zapowiedział wyjątkową piosenkę i zaczęli grać
Sen o Warszawie z repertuaru
Czesława Niemena. Autorem tekstu jest
Marek Piotr Gaszyński. I tu można śmiało powiedzieć, że kupili tym stadion. Zresztą zobaczcie. Nagrałem i się dzielę, a co, taki jestem. Na tym nagraniu parę razy słychać mój parszywy głos, ale co mi tam. Porwało mnie to jak prawie wszystkich na stadionie. Prawie, bo obok mnie siedział typ, który wyglądał jakby na koncercie był za karę i cały czas gapił się w telefon, grając w jakieś gierki. Miałem ochotę mu ciepnąć ten telefon gdzieś daleko poza stadion. Zatem śpiewamy:
https://www.youtube.com/watch?v=DE6qm0iUvXM A następnie na scenie został
Roberto Agustín Miguel Santiago Samuel Trujillo Veracruz (to jeden człowiek, a nie cały zespół) i zagrał coś, co nazwał "
ManUNkind" oraz
oddał hołd Cliffowi Burtonowi grając "Orion". Cliff był wyświetlany na telebimie. I to był ten moment, w którym
poleciały mi łzy wzruszenia. Niby byłem gotowy, niby wiedziałem co nastąpi, ale jak się nie pierwszy raz okazało,
widzieć na ekranie komputera, a przeżyć na żywo, to jest ogromna różnica. Dziękuję, chłopaki, za te chwile wzruszenia. Za sentymentalną podróż do dzieciństwa.
Ale z sentymentów wyrwał
St. Anger. I fajnie, że go zagrali, a nie Frantic tick tick tick tick tick tock, na którym brakuje mi trochę gitar.
St. Anger wybrzmiał doskonale. Zmienili brzmienie gitar z i przytłumionych stały się mocno dominujące. Nadali kawałkowi tak potrzebnego mu pazura i gitarowego mięsa.
A potem? A potem odpłynął chyba każdy. Pirotechnika, wystrzały rac, ognie, wybuchy i wiadomo co będzie. Zagrali
One. A cała oprawa wizualna mnie totalnie rozwaliła. Miałem przyjemność siedzieć naprzeciw sceny i w końcu pojąłem i zrozumiałem chyba zamiar zespołu. Ale zanim napiszę co odkryłem, szybko o samym One. Kawałek
powstał na podstawie filmu "Johny poszedł na wojnę". Film powstał natomiast na podstawie noweli
Daltona Trumbo o tym samym tytule. Ale to film, a nie książka stały się inspiracją dla tego kawałka. Opowiada on o chłopaku, który zaciąga się do wojska,
by walczyć o demokrację. Bo takie zasady wpoił mu ojciec. Na wojnie walczy w okopach. Jego dowódcy przeszkadzają
ciała wiszące na zasiekach. Wysyła Johny'ego
z zadaniem zdjęcia ciał. Podczas tej operacji koło chłopaka wybucha pocisk wroga, pozbawiając chłopaka nóg i czyniąc z niego niemowę. Chłopak tylko słyszy i bije się z własnymi myślami. Resztę można sobie obejrzeć na filmie. Wracając do koncertu i oprawy wizualnej. Gdy James śpiewał:
Darkness imprisoning me
All that I see
Absolute horror
I cannot live
I cannot die
Trapped in myself
Body my holding cell
Landmine has taken my sight
Taken my speech
Taken my hearing
Taken my arms
Taken my legs
Taken my soul
Left me with life in hell
Włączyły się wszystkie lasery. I tu mnie olśniło. Te linie wyglądały jak zasieki. Jak zasieki, z których Johny usuwał ciała i które stały się początkiem tragedii chłopaka. Nie wiem,
czy to moja nadintepretacja, czy celowe działanie. Niemniej jednaj ten utwór ma moc, miał moc i moc będzie miał. Zresztą załączam obrazek (tylko tyle zrobiłem, jeśli idzie o zdjęcia i ocenę pozostawiam Tobie).
Następnym kawałkiem był
Master of Puppets.
Zagrany z marszu zaraz po One, bez przerwy reklamowej i gadania. Każdy kto mnie zna nie raz słyszał, jaki dzwonek mam na telefonie. Najpierw był to taki piszczący dzwonek skomponowany na Nokia 3210 na tamtym kompozytorze. A jak przyszedł czas na polifonię i mp3, to sobie wyciąłem fragment z Mastera i
mam go jako dzwonek do dziś. Niezmiennie od 20 lat gra mi solówka z Mastera, na której
James i Kirk grają wspólnie. Master wybrzmiał potężnie, bez pomyłek solówki zachwyciły, odpłynąłem. Publiczność śpiewała z chłopakami, Ja też. A potem nastąpiło coś, co jest obowiązkowym punktem programu.
James idzie na przód sceny, podchodzi do niego Lars i rozmawiają. W tym czasie wyjeżdża perkusja ukryta pod podłogą. I od tej pory do końca koncertu chłopaki grają na
małym wysuniętym kawałku z przodu sceny. Ponoć to nawiązanie do początków kariery, gdzie tak grali. No i chcą pokazać, że są normalnymi ludźmi bez sodówy w głowie i
nadal są dobrymi kumplami. Efekty wizualne ograniczone są do minimum. Rządzi muzyka, i to jak rządzi! Po pierwsze
For Whom the Bell Tolls. Na wstępie Kirk próbuje zejść nisko jak Trujillo, a ten gra w niezłym rozkroku, czasami kuca grając.
Na każdym koncercie Kirk go przedrzeźnia, ale w Warszawie w końcu coś poszło nie tak, bo Kirk koncertowo się wywalił. Zrobił klasyczne
setzen klapen dupen. No i James
uderzający pięścią w talerz perkusji totalnie nie w rytm, przez co wygląda to na pomyłkę Larsa (a ten się mylił bardzo rzadko, o dziwo). Niemniej kawałek zagrali do końca, Kirk troszeczkę się
zamotał na solówce, ale zostaje mu wybaczone. To zauważyli chyba tylko puryści tacy jak ja, znający każdy dźwięk w każdym kawałku. Potem James zagadał do jakiegoś kolesia, powiedział, że widzi go na każdym koncercie. Tym kolesiem jest prawdopodobnie nasz rodak Paweł, który jeździ na
wszystkie koncerty Metalliki. I poszło Creeping Death. Ludzie się darli
Die, die... to darłem się i ja. Bo czemu by nie. Koleś obok nas w tym miejscu już złożył broń i sobie poszedł. I spoko, bo to jego ciągłe patrzenie w komórkę psuło mi cały odbiór koncertu. A na koniec James chciał zapytać, co chcielibyśmy usłyszeć. Było słychać od kogoś głośne
Whiplash, co James kwituje słowami:
- Nie słyszę cię!
I zapowiada
Seek & Destroy. I ten kawałek niszczy i miażdży wszystko co do tej pory było nam zaserwowane przez zespół. Potężne
Seek and Destroy śpiewane przez stadion powala. Jest głośno, jest mocno, muzykę czuje się każdym nerwem. Metallica szaleje, chłopaki przybijają piątki z publicznością,
Robert kręci się wokół swojej osi, no jest show na tym małym kawałeczku sceny. Jest moc, jest energia płynąca od zespołu do publiczności, a publiczność oddaje tę energię zespołowi z nawiązką. Ci czterej pokazują
dlaczego są uznawani za jeden z najlepszych zespołów świata. A potem... schodzą ze sceny. A że brawa nie milkną, to po paru minutach są z powrotem. Bis to już standard -
Spit Out the Bone. Ale oprawa tego kawałka zachwyca zawsze. Jest robiona dla każdego kraju indywidualnie. Oto ona:
Po nim jest wolny kawałek. Pierwsze takty
Nothing Else Matters i robi się nastrojowo. Cały stadion się kołysze. Świecą się światełka w komórkach, świeci się i moje, ręka mi drętwieje, ale co mi tam. Przekładam komórkę do drugiej ręki i świecę jak szalony. Na zakończenie kawałka zbliżenie na gitarę Jamesa, ten pokazuje kostkę, na której jest napisane Metallica Worldwired, a na drugiej Warsaw i data.
Po raz kolejny kupili ludzi. Dzięki takim małym gestom. I rozległa się gitara grająca wstęp do
Enter Sandman, a zaraz po tym poleciała reszta kawałka. Wiadomo, po wolnym musi być szybki, bo takie są zasady muzykowania jak mawiał jak to mówił Tomasz „Lipa” Lipnicki. Pamiętacie, co mówiłem o narodowym podczas
Seek & Destroy o śpiewie całego stadionu? No to tu było tak samo, tylko
trzy razy bardziej. Czegoś takiego nie przeżyłem i pewnie już nie przeżyję. Publiczność śpiewająca wers Enter, night
zagłuszyła zespół, a ten grał naprawdę głośno. Moc, prawdziwa moc. I wszystko co dobre szybko się kończy. A na deser pozostał nam pokaz fajerwerków i zdjęcia ze stolicy i chłopaków zwiedzających to miasto. Co do samych fajerwerków, to proszę - tu ich fragment.
https://youtu.be/TnRJlrvREqw Fajerwerki na trybunach Narodowego - tego jeszcze nie grali. Widać,
że chłopaki postawili na swoim. Co do samego koncertu -
zespół był w niesamowitej formie. I to było słychać. Wychodziło im wszystko,
głos Jamesa górował, był pełen energii, robił z nim co chciał, publiczność była zachwycona. Co do nagłośnienia - okazało się, że Stadion Narodowy można nagłośnić. I to jeszcze jak nagłośnić. Pytałem paru kolegów z płyty i trybun i wszędzie było słychać kapelę znakomicie.
Bas był potężny, mięsisty i niski, gitary ostre jak żyleta, a Hetfield brzmiał wyraźnie. Nic nie popłynęło, wszystko działało. Dla chłopaków tym większy szacunek, że był to ich
157 koncert w ramach trasy WorldWired Tour trwającej od 6 lutego 2016 roku. Odwiedzili na niej 4 kontynenty, a przed nimi jeszcze
18 potwierdzonych koncertów.
Po koncercie zjazd w dół, tam gdzie stał samochód, zamiana kilku słów z przesympatyczną panią, która była tam przez cały czas, wejście do auta,
pomachanie Pani na pożegnanie (odmachała i się uśmiechnęła) i jazda do domu.
A co do mnie? Szum w uszach był i jeszcze jest. I pewnie przez parę chwil jeszcze będzie.
Czy był to koncert roku? Nie, zdecydowanie nie. Koncert dziesięciolecia? Też nie. Zatem jaki był to koncert? Otóż z pełną świadomością mogę rzec:
był to najlepszy koncert, na jakim byłem w całym swoim życiu. A na kilkudziesięciu koncertach zdążyłem być. Mega przeżycie. Dziękuję! Narodowy zdobyty i zrównany z ziemią (choć pewnie nadal stoi). I koniec, i kropka.
Metallica jest wielka. PS dla anioła, który ogarnął mi bilety. Moje zaproszenie na grilla jest jak najbardziej aktualne. Nigdy, przenigdy Ci się nie odwdzięczę za to, co dla mnie człowieku zrobiłeś. I także ogromne podziękowania dla naszego bojownika - bez Twojej akcji bym nie spotkał tego człowieka. Dziękuję Wam obu! Kopertę zachowuję na "wieczną rzeczy pamiątkę".
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą